10.03.15
Witam po drastycznie długiej przerwy. Dalej istnieję i skrzętnie tworzę ten desperacki 4 rozdział. Dziękuję za Wasze wsparcie i obiecuję, że niebawem coś opublikuję!

19 grudnia 2014

3. Si un jour la vie t'arrache à moi

- Wszystko spakowałaś? – Soren układał moje walizki tworząc pewnego rodzaju wieżę. Uśmiechnęłam się smutno rozglądając po pustym mieszkaniu i wsadziłam do torebki resztę podręcznych rzeczy, które leżały na białym stoliku.
- Oho. – spojrzałam przez okno i dostrzegając znajomy pojazd, chwyciłam w dłoń klucze – Taksówa już podjechała. Czas się zbierać.
Soren wziął jedną z toreb i w energicznym tempie zbiegł po schodach ładując się wprost na starszego kierowcę.
- Przepraszam – wyjąkał poprawiając przekręcony sweter. Podał mężczyźnie pakunek i wrócił na górę po resztę rzeczy. Nie zabierałam ze sobą dużo, bo dobrze wiedziałam, że w większość rzeczy zaopatrzę się już na miejscu. Spakowałam jedynie ubrania i trochę pamiątek z Belgii. Spojrzałam ostatni raz na moje małe cztery kąty i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Pierwszy raz nie cieszyłam się na wiadomość o przeprowadzce – zawsze było to dla mnie ekscytującym zdarzeniem, ale tym razem więcej traciłam wyjeżdżając. Mój narzeczony musiał zostać w Antwerpii ze względu na swoją pracę, lokum które zajmowałam, jutro już będzie własnością kogoś innego, a biurko w redakcji pewnie zostało przejęte przez nowego pracownika.
Naprawdę pokochałam to miasto. Dlaczego więc wracałam do destrukcyjnego Paryża? Gdybym przecież naprawdę nie chciała, wcale bym tam nie jechała. Jakaś część podświadomości krzyczała, że dalej mam nadzieję – nadzieję na przyszłość z nim. I choć ze wszelkich sił starałam się powstrzymać te złe myśli, dobrze wiedziałam, że tylko oszukiwałam samą siebie. David Luiz dalej mieszkał w stolicy Francji i dalej pamiętał kim jestem – nawet jeśli nie było mnie tam trzy, gorzkie lata.
- O czym tak rozmyślasz? – Soren pocałował mnie w policzek i położył swoją wielką dłoń na moim udzie. Połowa drogi na lotnisko była już za nami. Właśnie mijaliśmy gęsty las, który zwiastował obrzeża miasta. Uśmiechnęłam się gorzko do chłopaka i złożyłam pocałunek na jego ustach. Zupełnie nie miałam pojęcia, jak sobie dam bez niego radę w tym okropnym miejscu. Tutaj miałam go na pod ręką; był zawsze, gdy go potrzebowałam. Teraz zostanę sama jak palec, w dodatku w Paryżu, który przywołuje tak wiele wspomnień.
- Pamiętaj o mnie. – uścisnęłam jego rękę. – Mam Twój pierścionek.
Belg zaśmiał się głośno, a potem przytulił mnie do swego boku. Dokończyliśmy podróż w zupełnym milczeniu napawając się ostatnimi chwilami razem. Widząc znajomy budynek łzy napłynęły mi do oczu. Kiedy ostatni raz przechodziłam przez drzwi wyjściowe byłam kompletnie złamaną dziewczyną nie mającą pojęcia, co ze sobą począć. Kurczowo trzymałam w dłoni plecak – jedyną rzecz, która tak naprawdę była moja i zupełnie nie wiedziałam gdzie dalej iść.
Dzisiaj jednak przed wejściem stoi już nie zabłąkana dziewczyna, a świadoma kobieta z silnym kręgosłupem i twardym sercem. Kobieta, która zdołała poskładać się z mikroskopijnych części i odniosła sukces.
- No to jesteśmy. – Soren nie wyglądał ani trochę na zadowolonego z miejsca, w którym się znaleźliśmy. Odprawiłam swój bagaż i usiedliśmy w jednej z kawiarni. Do lotu pozostała godzina. Sześćdziesiąt krótkich minut spędzonych z moją miłością.
- Gdyby nie to, że jestem mężczyzną to pewnie teraz płakałbym jak bóbr – powiedział bawiąc się papierowym kubkiem z kawą. Miał na sobie granatowy sweter i moje ulubione zielone polo, które tak pięknie komponowało się z jego lekko opaloną skórą. Trzymał mocno moją dłoń i nie spoglądał w moją stronę. Mi też ciężko było na niego patrzeć. Każde spojrzenie bolało, bo mogło być tym ostatnim.
- Hej. – potarłam jego ramię – Za miesiąc jestem z wizytą. A potem ty przyjeżdżasz do mnie.
- Wiesz ile to jest miesiąc Mila? W szczególności, kiedy spędzaliśmy ze sobą praktycznie każdy dzień od dwunastu miesięcy. To brzmi jak wieczność.
- Nie bądź dużym dzieckiem. – zaśmiałam się cicho. W głębi duszy jednak wiedziałam, że ma rację. Przez tydzień może wydarzyć się wiele, ale trzydzieści dni to wielka jednostka. Przez miesiąc zyskałam i straciłam mężczyznę swojego poprzedniego życia, a potem dowiedziałam się że jestem w ciąży i podjęłam decyzję, która zmieniła mnie o 180 stopni. Choć gdyby nie popełnione błędy, nigdy by mnie tu nie było, nie poznałabym tego uroczego bruneta i w życiu nie nosiłabym pierścionka zaręczynowego. Może tak właśnie miało być?

Przetarłam oczy i spojrzałam jeszcze raz na białą pałeczkę – dwie, czerwone, grube kreski dalej widniały na małym kartoniku. Przymknęłam powieki, by nie zaszlochać. Moje życie właśnie się złamało. Facet, który rozkochał mnie do szaleństwa – zostawił mnie na pastwę losu, a w dodatku teraz jestem w ciąży. Ogarnęłam myśli, przekręciłam kluczyk w drzwiach łazienki i chwiejnym krokiem podążyłam do kuchni, w której siedziała mama. Nie byłam w stanie wykrztusić nawet jednego słowa, dlatego pokazałam jej kawałek plastiku i zaniosłam się płaczem.
- Czy to… - nie dokończyła, bo dobrze wiedziała, co trzymam w ręce. Podeszła do mnie z zamiarem uścisku, ale ją odepchnęłam. Nie chciałam jej miłości. Nie chciałam niczyjej miłości. Nie chciałam tego dziecka. Nie bez niego.

Zerknęłam na ogromny zegar wiszący tuż nad nami. Speaker właśnie zapowiedział mój odlot i polecił skierować się do bramki w celu sprawdzenia biletów. Soren odkleił się o mojego ciała i ze smutkiem wyrysowanym na twarzy, poprowadził do wejścia numer trzy. Urocza stewardessa przesłodzonym głosem poprosiła o kartę pokładową, a potem życząc mi udanej podróży wskazała gdzie mam się udać.
- To już… - szepnął jakby sam do siebie, a potem pocałował mnie ostatni raz – Kocham Cię najmocniej na świecie.
- Ja też Cię bardzo kocham.
Kiedy wypuścił mnie z uścisku i zniknął gdzieś za rogiem, poczułam ogromną pustkę. Zrozumiałam, że to uczucie niedosytu będzie mi towarzyszyć przez cały czas. Soren był moim dopełnieniem i tylko w jego towarzystwie czułam się w pełni spełniona. Poczłapałam wąskim korytarzem do samolotu. Wysoka, rudowłosa kobieta pokazała mi, gdzie jest moje miejsce i z przyklejonym uśmiechem udała się do biznes klasy. Nie minęło 15 minut, a zaczęliśmy kołować. Zielona lampka kazała nam zapiąć pasy, a po chwili wzbiliśmy się w przestrzeń. Prosto do Paryża, zostawiając Antwerpię w tyle.
- Wycieczka? – usłyszałam głos obok siebie. Odwróciłam głowę i zobaczyłam dość przystojnego mężczyznę. Na oko miał czterdzieści lat i nie wyglądał jak typowy turysta, zaciągał wyraźnym, francuskim akcentem, więc podejrzewałam, że wraca do domu z jakiegoś spotkania.
- Och, nie. Przeprowadzam się – odpowiedziałam grzecznym tonem i uśmiechnęłam się delikatnie. Szatyn odwzajemnił się podaniem ręki i przedstawieniem jako Pierre.
- Miałem spotkanie biznesowe. Cholerne nudy i zwalniane ludzi. A ty, Milo, czym się zajmujesz?
- Jestem dziennikarką. Dostałam się właśnie na staż do Liberation.
- Tego Liberation? – zdziwił się – Musisz być naprawdę dobra, skoro Cię chcieli.
Zarumieniłam się nieco. Pierre wydawał się być naprawdę ciekawym i miłym człowiekiem. W godzinę lotu dowiedziałam się również, że ma piękną żonę i uroczego sześcioletniego syna. Mieszka na przedmieściach Paryża w nowo wybudowanym domu i chętnie zaprosi mnie kiedyś na degustację wina prosto z jego małej winnicy. Dzięki niemu moja podróż minęła zupełnie bezstresowo i przestałam myśleć o Sorenie, jako o utraconej miłości.
Gdy wylądowaliśmy na paryskim lotnisku znowu poczułam ukłucie w sercu. Terminale wyglądały identycznie jak przed trzema laty. Dałabym rękę uciąć, że obsługiwała mnie ta sama kobieta, która witała mnie tutaj wraz z Felixem. Przymknęłam na chwilę oczy i wzięłam głęboki oddech. Wszystko znowu wracało – to miasto ani trochę nie straciło na swojej toksyczności. Wpakowałam walizki na wózek i ruszyłam w stronę taksówki.
- Może Cię podwieźć? – Pierre mnie dogonił.
- Nie trzeba, znam tutejszych taksówkarzy jak nikt inny. – uśmiechnęłam się i pożegnawszy swojego towarzysza, wsiadłam do jednego ze starych samochodów stojących przed wyjściem.
- Panienkę do hotelu? – kierowca z czapce z daszkiem spojrzał na mnie przez ramię i zlustrował od góry do dołu. Nie lubiłam, gdy ktoś tak robił, a w szczególności jeśli był to mężczyzna.
- Nie. Na Rue Des Érables. Do domu.

Do nowego, starego domu.